Quantcast
Viewing all 317 articles
Browse latest View live

Podrasuj swój krem na zimę - Oriflame NovAge Nutri6 kapsułki z 6 olejami

Słońca! Dajcie tu trochę jakiegoś słońca! Niech będzie -15 stopni C, ale niech nie piździ tak szaleńczo i niech zaświeci słońce. Zwariuję z tą pogodą. Kiedyś kochałam zimę. Ale zimę przez wielkie Z, a nie deszcz, wiatr i szarówkę. Do tego obie zasmarkane z gilem, więc nie ma mowy o jakimś chociaż 5 kilometrowym spacerku. Lipa! A do tego, od przyszłego tygodnia nadają nawet -20 stopni. Co zrobić, żeby na chwilowy mróz nie kupować specjalnie zimowego kremu? Podrasować swój krem! Czym? Kapsułkami NovAge Nutri6 od Oriflame. Dlaczego?

Cetralne ogrzewanie i zimno wymuszają na nas naprawdę porządne nawilżanie twarzy. Samo nawilżanie jednak nie wystarczy, szczególnie gdy planujemy dłuższy spacer na wietrze i mrozie. Nasza skóra potrzebuje dodatkowej kołderki ochronnej w postaci emolientów. Ponieważ tak przywykłam do podkładów mineralnych, że ciężko mi się z nimi rozstać zimą, musiałam znaleźć coś co będzie dobrze się z nimi zgrywało, a jednocześnie zapewni ochronę. Idealne okazały się być kapsułki od Oriflame z 6 olejami.


Opakowanie wygląda jak słoiczek z kremem. W środku znajdziemy jednak 30 szt "rybek" wypełnionych kombinacją olejków i silikonów. " O mój Boże - silikony!" - mam nadzieję, że nie krzykniecie z przerażenia, bo już dawno upadł mit tych strasznych silikonów, a w wielu przypadkach są nie tylko świetną substancją okluzyjną, ale i po prostu poprawiają przyjemność użytkowania kosmetyków. Jestem miłośniczką natury, ale uważam, że kosmetyk powinien być również wygodny w stosowaniu i skuteczny. Pielęgnacja ma być przyjemnością, a nie umartwianiem się... O taka dygresja.


Aby wydobyć lekki, śliski olejek wystarczy oderwać ogonek kapsułki. Ja najpierw wyciskam na wierzch dłoni trochę kremu, a potem dolewam zawartość rybki i szybko mieszam palcem. Olejek ma przyjemny zapach, super miesza się z humektantowymi ( nawilżającymi ) kremami, a nawet, mam wrażenie, że przyśpiesza ich wchłanianie. Twarz szybko robi się miękka i wygładzona ( jak to po silikonach), ale bez wyraźnie tłustej i lepkiej warstwy. 


Na takim "mixie" zarówno klasyczne podkłady jak i minerały rozprowadzają i trzymają się bardzo dobrze. Wiadomo - gładka baza, trwalszy efekt. 


Poza "tym strasznym" silikonem, znajdziemy w składzie olej sojowy, olej z avocado, olej z pestek brzoskwini, olej z czarnej porzeczki, olej sezamowy, olej z rzeżuchy łąkowej, a w ramach konserwantu, dwie formy witaminy E. Jak widać konwencjonalne kosmetyki mogą być dobre!


Moim zdaniem, kapsułki Nutri6 to świetny produkt dla cer łatwo przesuszających się. Olejki pielęgnują cerę, a w połączeniu z silikonem ograniczają transpirację. Coś w stylu parafiny, ale bez zapychania :)

Robicie takie domowe eksperymenty z mieszaniem formuł?

Krem ochronny ( nie tylko ) dla dzieci od IOSSI poleca się na zimę

Powiem Wam, że z targów Ekocuda przywiozłam same perełki. Jeszcze żadna rzecz mnie nie rozczarowała. Jednym z zakupów był ochronny krem dla dzieci od Iossi. Powiem szczerze, miałam wielką ochotę kupić coś dla siebie, ale matczyne serce zrezygnowało z serum na rzecz ochrony pysia bobasa. Cóż, nic straconego - kremem smaruje się i maluch i mama, a nawet tatuś zaglądał do słoiczka. Co w nim takiego odkrywczego?


Krem zamknięty jest w szklanym, zakręcanym słoiczku. Nie jestem 100% eko, ale doceniam surowce wtórne i jeśli mogę uniknąć kupowania czegoś w plastiku na rzecz szkła, to definitywnie sięgam właśnie po szkło. 


W opakowaniu znajdziemy aż 60 ml kosmetyku. Dlaczego aż? bo z reguły kremy do twarzy występują w 50-tkach. Do tego jest to tak gigantycznie wydajny produkt, że jeśli planujecie kupić go dla jednego dziecka i nie używać samemu, to koniecznie zróbcie zrzutkę z jeszcze jedną, a nawet 2 mamami. Krem jest ważny tylko 4 miesiące od otwarcia, czyli w sam raz na zimowe miesiące, a zużycie go w tym czasie przez jedną, małą osóbkę jest praktycznie niemożliwe.


Produkt przeznaczony jest dla dzieci od 6 miesiąca życia. Ja kupiłam go dla ponad rocznej pociechy. Obawiałam się nieco rumianku, bo kosmetyki z Sylveco nie do końca służyły mojemu dziecku. Na szczęście produkt od Iossi nie wywołał żadnej alergii. 


Kremem smarują ją przed każdym wyjściem, a i sama sięgałam po niego w najmroźniejsze dni. W słoiczku jest twardy i zbity jednak w kontakcie ze skórą zamienia się w olejek. Natłuszcza skórę, ale nie pozostawia paskudnie świecącego filmu. To do mnie bardzo przemawia, bo sprawdził mi się nawet pod makijaż ( kosmetyki mineralne kochają wilgotny film ). 


Muszę przyznać, że ochrona przed wiatrem i mrozem jest naprawdę koncertowa. Przy niskich temperaturach moja cera momentalnie zaczyna się łuszczyć. Po użyciu kremu od Iossi zupełnie nie miałam tego problemu. Skóra mojego malucha była również mięciutka i bez najmniejszych podrażnień od zimnego wiatru. Oczywiście jest to krem typowo emolientowy, więc trzeba pamiętać, aby w pozostałej pielęgnacji były również nawilżacze.


Pełen skład kosmetyku znajdziecie poniżej, mnóstwo fantastycznych, naturalnych i w większości certyfikowanych olejów.


Cena regularna kremu to 50 zł, ja już nie pamiętam za ile kupiłam na ekocudach, ale taniej. Warto wypatrywać promocji, albo tak jak pisałam, zrzucić się z inną mamusią. Gwarantuję, że zima z kremem od Iossi nie straszna. Następnym razem mamusia zgarnie jednak coś dla siebie ;)

Znacie kosmetyki Iossi? Możecie polecić coś w szczególności?

Smocza krew, śluz ślimaka, peloidy... czyli kopalnia skarbów w maskach Rapan Beauty

O maskach ( a w zasadzie peelingo-maskach ) Rapan Beauty naczytałam się tyle ochów i achów, że na targach Ekocuda było to pierwsze stanowisko, które odwiedziłam. Po prostu musiałam je poznać. Zeszły rok nie był dla mnie maseczkowo owocny - jeśli powiem, że do października zrobiłam je sobie może ze 3 razy ( słownie TRZY RAZY ) to chyba nie skłamię... glinkowych równe zero, bo przecież tak się człowiek zachwycił tymi w płachcie czy węglowymi, że zapomniał jakie cuda mogą robić z twarzą właśnie glinki... Na szczęście po targach wróciły mi chęci :)


Zgarnęłam chyba najbardziej chwaloną maskę, czyli Intensive Care ze śluzem ślimaka (obecnie vege), wyciągiem z żywicy smoczego drzewa, niebieską i żółtą glinką oraz błotem iłowo-siarczkowym. Gratis dostałam mini maskę do skóry suchej i mieszanej. Identyczną przysłał mi mój kochany sklep Kalina, więc miałam co testować.


Wersja pełnowymiarowa starcza teoretycznie na 10 zabiegów, ale przy mojej hojnej ręce zapowiada się na jakieś 8. Mała faktycznie starcza na 3 razy, a nawet ciut więcej. Obie zamknięte w plastikowych, zakręcanych słoiczkach z dodatkową folią ochronną.


Zacznę od wersji do każdego typu cery, czyli "ślimakowej". To własnie o niej krążą już chyba legendy. Na pierwszy rzut oka niby nic - glinkowa papka o burym kolorze. Ale już po nabraniu zauważyłam, że nie jest to zwykła glinka z wodą


Konsystencja przypomina mus - jest puszysta i mięciutka. Niesamowicie przyjemnie nakłada się na twarz. Nie jestem miłośniczką peelingów mechanicznych, ale nie zawsze mam czas na długie SPA. Dzięki dodatkowi krzemionki, maski robią także za peeling - najpierw wmasowuję je w twarz, a potem zostawiam na jakieś 15 minut. Nawet po zastygnięciu nie zachowują się jak odpadająca skorupa.


Zapach ziemisty, ale niezbyt intensywny. Myślę, że nikogo nie powinien odrzucać. A działanie? No serio poezja. Skóra po masce jest tak jedwabiście gładka i miękka, że kosmetyki nakładane później dosłownie ślizgają się jak po maśle. Pory są oczyszczone i domknięte, kolor ujednolicony, a cera przyjemnie napięta i nawilżona. Maski glinkowe znam doskonale, ale solo żadna nie dawała mi takiego efektu. Moja mieszana cera ze skłonnością do niedoskonałości dosłownie pożera maskę w całości.

Spłukiwanie też nie jest upierdliwe, bo łatwo zmywa się z twarzy.

Pełen skład poniżej.


Za 80 g zapłacimy ok 39 zł.

Wersja do cery suchej i mieszanej ma nieco bogatszą i cięższą formułę, ale równie dobrze rozprowadza się na twarzy. Też z reguły zaczynałam od peelingu, a następnie pozostawiałam na twarzy. 


Po zabiegu skóra była miękka, wygładzona, ale powiedzmy sobie szczerze - nie była to taka petarda jak maska Intensive Care. Poprawnie, ale bez efektu wow. Brakowało mi mocniejszego nawilżenia, bo oczywiście pory były również ładnie oczyszczone i domknięte. I choć nie mam do niej zastrzeżeń to wracać będę zdecydowanie do wersji różowej. O dziwo zawsze uważałam, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Rapan podważył moją teorię.


Pełen skład poniżej.


W słoiczku na 3 zabiegi mieści się 25 gram kosmetyku i kosztuje 16 zł. To bardzo fajna opcja na wypróbowanie, która z masek najbardziej przypadnie nam do gustu.

Kolejny raz przekonałam się, że zachłanne rzucanie się na nowinki nie zawsze przynosi zamierzony skutek i choć bardzo lubię maski w płachcie, to moja cera zdecydowanie lepiej reaguje na te tradycyjne.

Znacie już maski od Rapan Beauty? Macie swoją ulubienicę?

W zimowym klimacie - Zimowe okruszki od YOPE czyli mydło i balsam ( nie tylko ) do rąk

Wprost uwielbiam mydła kuchenne Yope. Moim faworytem jest goździkowe i tą miłością zaraziłam również mojego tatę. Pogromca ryby, czosnku i innych przyjemności. Gdy więc zobaczyłam zimowy zestaw mydła i balsamu do rąk, napaliłam się jak szczerbaty na suchary. No wiecie, fajnie jest na święta postawić sobie coś klimatycznego nawet w łazience. Ja przynajmniej tak mam. Czytając opisy nowości stwierdziłam, że Zimowe Okruszki to będzie coś dla mnie. Na ostateczny werdykt musiały jednak dość długo poczekać...

Image may be NSFW.
Clik here to view.


Zestaw zamówiłam na Hairstore, bo mieli fajną promocję plus darmową dostawę. Całość zapakowana w świetne pudełeczko, z uroczą wiewiórą na tyle. Gdybym dostała je w prezencie to piałabym z zachwytu. 


W skład zestawu Zimowe Okruszki wchodzi mydło do rąk o pojemności 500 ml i balsam do rąk i ciała o pojemności 300 ml. Jak to u Yope - wersje big! Oba opakowania z wygodną pompką, która sprawnie dozuje kosmetyk.


W tym duecie nie mam faworyta bo oba produkty sprawdzają się dobrze. Nie pałam do nich może aż tak wielką miłością jak do kuchennego goździka, ale w swojej roli dają radę. Mydło ma fajną, lekką konsystencję. Nie jest jednak zbyt rzadkie i nie przelewa się przez palce. Wystarczy nawet nie cała, a pół pompki żeby spokojnie umyć ręce. 


Producent opisuje zapach jako aromat ciasta w nagrzanym piekarniku i pomarańczy w kuchni na stole. Zabijcie mnie, ale ja tego zupełnie nie czuję. Jeśli mam być szczera, zapach najbardziej przypomina mi różową gumę Orbit dla dzieci. Nie wiem czy to efekt połączenia wanilii z pomarańczą, czy mój wypaczony nos, ale właśnie tak go odbieram. Nie jest tak intensywny jak mydła kuchenne, ale po myciu czuć go dość długo. Największy bajer jest w tym, że zupełnie nie wysusza dłoni. Wręcz mam wrażenie, że skóra jest ukojona.

Pełen skład poniżej.


Balsam do rąk świetnie sprawdza się również do ciała. Jest lekki i szybko się wchłania. Skóra staje się miękka i ukojona, a przy tym nie obciążona. Na co dzień często nie kończę na dłoniach, a przejeżdżam nim również przedramiona. Zapach jest niestety jeszcze mniej intensywnyniż w mydle. Chyba tak bardzo przyzwyczaiłam się do kuchennej torpedy, że teraz też liczyłam na mocniejszy aromat.



Ogólnie jednak nie mogę mu nic zarzucić, a i przyjemny skład przemawia na jego korzyść.


Poniżej konsystencja obu produktów.


Za zestaw zapłaciłam ok. 35 zł. Biorąc pod uwagę pojemność, jest to więcej niż atrakcyjnie. Mam niewielki niedosyt w kwestii zapachu. Liczyłam na coś intensywniejszego więc efekt wow mnie ominął. Nie zmienia to jednak faktu, że Yope pozostaje w kręgu kuchenno-łazienkowych ulubieńców i następnym razem skuszę się na Lipę :)

Lubicie kosmetyki Yope? Macie swojego ulubieńca? 

Celebre Ice w woskowej wersji - Yankee Candle A Calm&Quiet Place

Chyba pierwszy raz zdarzyło mi się trafić na wosk, który byłby tak idealną kopią perfum. Wiadomo, perfumeryjne zapachy w woskach to chleb powszedni jednak nie jestem aż taką znawczynią aby upatrywać się podobieństw. Tym razem od pierwszej chwili mam niesamowite przeświadczenie, że wierna kopia Celebre Ice. Jeśli macie sentyment do tego Avonowego hitu, to koniecznie musicie poznać wosk A Calm&Quiet Place.


Producent opisuje go jako stworzoną do kontemplacji ( wyśmieję to później ), niezwykle zrównoważoną, pozostającą w idealnej harmonii mieszankę delikatnego jaśminu, ciepłego piżma i eterycznej paczuli. No darujcie, ale nie trzeba być znawcą żeby stwierdzić, że piżmo, paczula i jaśmin to raczej nie koniecznie zapachy stworzony do rozmyślań. No chyba, że chcemy wprawić się w trans - o tak, to faktycznie już by miało sens.


Wosk nie należy do gatunku turbo petard. Mimo, że złożony z dość mocnych akcentów, wypełnia pomieszczenie powoli i delikatnie. Nie jest narzucający się i faktycznie może stanowić dobre tło do przyjacielskich spotkań. Kwiatowa woń jaśminu gra tu pierwsze skrzypce. Jest jednak naturalna i świeża. Sprawia, że całość kompozycji zyskuje na lekkości.


Piżmo i paczula stanowią ciepłe tło, które podkręca i podbija zapach. Dają poczucie otulenia. Są to nuty zapachowe, które bardzo lubię w woskach, więc moja opinia jest rzecz jasna stronnicza. Absolutnie nie można się tu doszukać jednak orientalnych nut, więc zapach jest naprawdę bezpiecznym codzienniakiem.


Nie mogę jednak napisać, że czuję się zachwycona. Dla mnie to przeciętniak. Ładny, do wypalenia, ale szybko o nim zapomnę i raczej nie wrócę, no chyba, że podbiją moc.

Wosk znajdziecie oczywiście na goodies.pl.

Możecie polecić mi jakieś wiosenne zapachy? Całą sobą czekam już na Wielkanoc i muszę uzupełnić woskowy asortyment :)

Zima im nie straszna - Pomadki Smart Lips od Golden Rose 04, 09, 10, 21 i 22

Kocham kupować pomadki, szczególnie te w żywych kolorach, ale jak przychodzi co do czego, to wychodzę z domu tylko z balsamem ochronnym. Szczególnie zimą ciężko uświadczyć u mnie kolor na ustach. Wiatr, który przykleja włosy do ust, szalik, który zjada szminkę no i słynne maty, które choćby nie wiadomo co i tak wysuszają usta. Zresztą matami czułam się już nieco zmęczona, szukałam czegoś co będzie mocno napigmentowane, trwałe, ale kremowe i nawilżające. I znów znalazłam to czego chciałam właśnie w Golden Rose - Smart Lips zapraszają się do przeczytania :)


W mojej kolekcji znajduje się 5 odcieni pomadek Smart Lips - 04, 09, 10, 21 i 22. Nie mam ulubieńca bo noszę je w zależności od humoru - wymiennie :) 


Opakowania w formie wysuwanej kredki jakoś nigdy szczególnie mnie nie kusiły. Jestem tradycjonalistką i lubię klasyczny krój. Mimo wszystko muszę przyznać, że ten kształt ma swoje wielkie plusy. Nakładając pomadkę staram się zachowywać jej kształt, dzięki temu nawet po dłuższym używaniu mogę perfekcyjnie obrysować kształt ust. Klasyczną szminkę trzeba w takim przypadku wspomagać pędzelkiem, szczególnie przy intensywnych odcieniach.


Kolejny aspekt "kredkowej" formuły? Byłam przekonana, że będzie to lekkie masełko w stylu Sheer&Shine. Półtransparentne i delikatne. Oj nic bardziej mylnego! To bogate, mocno kremowe formuły o gigantycznej pigmentacji. Wystarczy lekko dotknąć ust, a od razu pokrywają się zdecydowanym kolorem. Swatchy na ręku nie mogłam domyć nawet na drugi dzień..


Największy atut, szczególnie w kwestii zimy to nawilżający efekt. Pomadki zupełnie nie wysuszają ust. Po nałożeniu, ma się wrażenie, że na ustach mamy właśnie nawilżający balsam. Po pewnym czasie mocniej zastygają dzięki temu są trwałe. Nie jest to lip stain, ale przy ostrożnym jedzeniu i piciu (raczej bardziej w stylu księżnej na oficjalnej kolacji, niż prosiaka na Big Macu ), utrzymują się przez kilka godzin.


Efekt na ustach nazwałabym satyną. Nie jest to typowo wilgotna i lśniąca poświata, nie jest to również mat. Bardzo podoba mi się ten typ wykończenia.



Co prawda pogoda w ostatnich dniach bardziej przypomina wiosnę niż zimę. W centrum, gdzie mieszkam, w zasadzie tej zimy nawet porządnie nie doświadczyłam, ale wiatr i chłód sprawiają, że wszelkie odkryte partie ciała nawilżam milion razy ( poza dłońmi, z tym mam nadal problem ).


Jeśli więc tak jak ja czujecie się zmęczone matowym terrorem, a Wasze usta błagają o nawilżenie, to mogę śmiało polecić Smart Lipsy. Cena za sztukę to ok. 14,90 zł, na Walentynki pewnie trafi się jakaś promka. Nic dziwnego, że dostały nagrodę "Perła Rynku Kosmetycznego 2018". Ja na bank zgarnę jeszcze numerek 23.


Lubicie pomadki Golden Rose? Macie swoich faworytów? Ja chyba jeszcze nie znalazłam bubla. 

3 ulubieńców od Wibo - Puder Banana, Pomada Blonde i Primer-Serum Unicorn Tears

Zmobilizowałam się dziś wreszcie, aby napisać Wam o 3 produktach od Wibo, które na dobre zagościły w mojej kosmetyczce. Puder Banana, Pomada w odcieniu Blonde i primer-serum Unicorn Tears wpadły mi do koszyka przy okazji promocji -55% w Rossmannie. Przez kilka lat w zasadzie zupełnie nic nie miałam z Wibo. Znałam dość dobrze ich produkty z czasów licealnych, ale później celowałam w inne firmy. Od tego czasu jednak, marki własne drogerii przeszły totalną rewolucję i nierzadko można znaleźć wśród nich totalne perełki, które nie odbiegają jakością od górnopółkowych kosmetyków. Żałuję, że tak długo zwlekałam z poznaniem nowości od Wibo.


Sypki Puder Banana


To już chyba kultowy produkt zresztą taką nagrodę otrzymał. Nigdy nie mogłam go dopaść bo wiecznie był wyprzedany. W sumie chciałam i nie chciałam bo nie wiedziałam za bardzo jak go używać. Ale już po pierwszym użyciu totalnie przepadłam.


Zakręcany słoiczek mieści 5,5 grama produktu. Opakowanie jest proste i minimalistyczne, ale nawet po kilku upadkach trzyma się dobrze. Puder bez problemu można wysypać na wieczko i aplikować dokładnie tyle ile potrzebujemy. Formuła jest niesłychanie jedwabista i bardzo drobno zmielona. Daje efekt leciutkiej, prawie niewidocznej mgiełki.


Stosuję go w zasadzie dokładnie tak jak na obrazku poniżej. Utrwalam nim korektor pod oczami i nakładam w formie bakingu poniżej bronzera pod kością policzkową i na brodę. Po chwili strzepuję nadmiar dużym pędzlem. Puder świetnie utrwala makijaż i nadaje skórze aksamitne wykończenie. Nie jest to tępy, płaski mat. Kolor jest praktycznie niezauważalny, a w przypadku mojej cery działa niczym odmładzacz. Cena regularna to coś koło 16 zł, w promoce poniżej 8 zł - brać w ciemno!


Pomada do brwi odcień Blonde


"Masz ciemne brwi a kupujesz odcień Blonde"? yyy tak, zawsze kupuję ten odcień. Mam ciemne, krzaczaste brwi, które pielę i strzygę naprawdę często. Jeśli dowaliłabym do nich ciemną pomadę, wyglądałabym niczym podła wiedźma, a przecież nie muszę od razu zdradzać swoich najciemniejszych cech charakteru... lepiej, żeby wyszły w praniu :D 
W kartoniku znajdziemy słoiczek z pomadą i pędzelek ze szczoteczką. Zazwyczaj te dokładane pędzelki są do kitu, tym jednak naprawdę idzie umalować brwi i na szybko często z niego korzystam.


Słoiczek mieści 3,5 grama produktu. Konsystencja jest bardzo gęsta, ale jednocześnie kremowa. Łatwo nabiera się na pędzel i przyjemnie aplikuje. Nie jestem specjalistą od brwi bo na co dzień nie odczuwam potrzeby ich podkreślania. Na większe wyjście jednak, gdy robię pełen makijaż oka, brwi zostawione saute wyglądają licho, tym bardziej, że w ciemnych brwiach miewam blond włoski. Pomada świetnie ujarzmia i usztywnia brwi. W zależności od zastosowanego pędzelka możemy wręcz domalowywać pojedyncze włoski. Ja jadę po całości i wypełniam "luki". Trwałość jest gigantyczna, nie straszna jej nawet najgorsza pogoda, wodoodporność level hard. W domu trzeba porządnie natrzeć brwi micelem czy dwufazówką aby domyć. Słyszałam, że niektóre osoby tego nie robią i cieszą się makijażem przez kilka dni :D Ja akurat jestem #teamdemakijaż. Cena to bodajże ok. 22 zł. Nawet w regularnej warto.


Serum Unicorn Tears


Wiecie dlaczego je kupiłam? Była promocja, a ja miałam macierzyńską depresję :D Gdy przywlekłam je do domu, mówię " po co mi to?". Dodatkowo nie mogłam znaleźć na opakowaniu składu. Myślałam, że kupiłam silikonowego bubla. I tak leżało do końca wakacji, aż wreszcie je otworzyłam przy okazji roczku mojego dziecka. 


Buteleczka z pipetką mieści 30 g produktu. Nigdy nie zwracam uwagi na takie rzeczy, ale tym razem muszę to napisać - zapach jest świetny. Delikatny, ale taki słodki i przyjemny, że już samo nałożenie poprawia mi humor. Wiem za to, że wielu osobom wcale się nie podoba :)  Konsystencja mnie zaskoczyła - jest produkt wodnisty i delikatny. Bardziej przypomina kosmetyk pielęgnacyjny niż przeznaczony pod makijaż. Nie ma nic wspólnego z silikonowymi ulepkami ( które nota bene mają swoje zalety ). Bardzo łatwo się rozprowadza i ekspresowo wchłania pozostawiając cerę nawilżoną i delikatnie wygładzoną, ale bez tłustego filmu. Efektu rozświetlenie niestety nie zauważam, ale zdecydowanie świetnie robi za lekką bazę i tak własnie je stosuję. Stricte do pielęgnacji wybieram inne produkty. Moim zdaniem przedłuża makijaż, ładnie maskuje pory i daje naturalny glow. Z ciężkim Revlonem Colorstay wygląda przepięknie przez cały dzień, a po zmyciu cera nie jest zmęczona i ściągnięta. Myślę, że to dobry produkt do niezbyt problematycznej cery. Bardzo sucha, mocno dojrzała czy też z problemem przetłuszczania mogą być za dużym wyzwaniem.



Olbrzymim zaskoczeniem był dla mnie skład:


Aqua, Glycerin, Propanediol, Hydroxyethyl Acrylate/Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Lycium Barbarum Fruit Extract ,Vaccinium Macrocarpon Fruit Extract, Euterpe Oleracea Fruit Extract, Mica, Xanthan Gum, Polysorbate 60, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Sorbitan Isostearate, Leuconostoc/Radish Root Ferment Filtrate, Parfum, Benzyl Alcohol, Sorbic Acid, Citric Acid, CI 77891, CI 16035,CI 42090.
Jak na produkt z makijażowej branży jest naprawdę fajnie!

Wiem, że wiele osób zarzuca mu zbytnią inspirację słynnym Farsali. Ja tego trochę nie ogarniam - ktoś kiedyś wymyślił telefon komórkowy, lakier hybrydowy, pastę do zębów z aktywnym węglem... i jedna firma za drugą przejmują od siebie te wynalazki. Owszem, widziałabym może nieco inne opakowania, ale póki coś nie jest chamską podróbą, nie bazuje na podobieństwie nazwy czy nie jest paletą w identycznym odcieniu, to ja nie jestem ortodoksem.
A jakie jest Wasze zdanie? Znacie te produkty? Może któryś z nich jest Waszym ulubieńcem?

Poczuj zapach pożądania... So Fever od Oriflame

Już dawna miałam ochotę napisać o zapachu So Fever od Oriflame. Jego ogniste opakowanie i nie mniej ognisty temperament sprawiło jednak, że zawzięcie czekałam do Walentynek. Zdjęcia okupione były niemałymi zniszczeniami, bo moje dziecko nawet z łóżeczka wystawionego na środek pokoju, potrafiło siać zagładę :D


Sam flakon ma ciekawy kształt, który przypomina mi sylwetkę w tańcu. Nakrętka niestety nie jest z tych trzymających się, więc wiecznie ganiam ją po pokoju. 


Nutami głowy są bergamotka, czarna porzeczka i różowy pieprz, nuty serca to kwiat imbiru, kwiat jabłoni i mirabelka. Nuty bazy zaś to drzewo sandałowe, czarna lukrecja, lukrecja i wanilia. Zabijcie mnie, nie wiem dlaczego, ale ten zapach strasznie kojarzy mi się z Little Black Dress od Avonu. Nota bene zużyłam milion flaszek tych perfum. Nie wiem skąd to przekonanie, bo nuty zapachowe zupełnie się nie pokrywają. No poza drzewem sandałowym, ale przecież nie ono gra tu pierwsze skrzypce. Myślę jednak, że to dobry trop, bo jeśli lubicie LBD to spróbujcie So Fever.


Moim zdaniem są nieco mniej męskie i ciężkie, a bardziej świeże. na pierwszy plan wyłaniają się zielone nuty - wyraźnie czuć porzeczkę, nieco dalej jest bergamotka i pieprz, który wbrew pozorom świetnie ożywia mieszankę. Po jakichś 10-15 minutach zaczynają rozwijać się kwiatowe akordy wzmocnione sandałowcem. Na całe szczęście wanilia pozostaje gdzieś dalej, nadając całości słodyczy, ale bez mdlącej poświaty. Wanilię kocham w serku homo, ale w zapachach do domu czy perfumach, absolutnie nie, a przy najmniej nie jako pierwsze skrzypce.

Trwałość zapachu jest przyzwoita, gdy po całym dniu ściągam z siebie ubranie, jest on nadal wyczuwalny. Nie nazwałabym go petardą, ale w tym budżecie cenowym jest naprawdę dobrze.


Cała kompozycja jest dla mnie świetnym , szczególnie "wyjściowym" zapachem. Raczej jesienno-zimowym, latem bardziej na wieczór. Słodka, ciepła, ale nie mdląca. Mega sexowna i kobieca. Ktoś kiedyś był zdziwiony, że kupuję "tanie, katalogowe perfumy". Cóż, lubię ich zapachy, lubię ich trwałość i lubię to, że nie są podróbkami czy tandetnymi "inspiracjami" drogich zapachów :)

Jak tam Wasze Walentynki? Nie wiem jaki macie stosunek do tego święta, ale ja jestem z tych, którzy mogliby świętować wszystko byleby była okazja. Lubiłam je nawet gdy byłam singielką. Jak słyszę ojojanie jakie to złe, hamerykańskie święto to mnie skręca. Nie wszystko musi być smutne lub patetyczne - pijesz brazylijską kawę, jesz banany z Ekwadoru, rozmawiasz przez chiński telefon, a nie możesz znieść amerykańskiego serduszka? Błagam :D Nikomu nie narzucam konieczności świętowania, bo mój mąż dla odmiany nie świętowałby nigdy, ale przynajmniej nie łazi i nie marudzi, że dom tonie w czerwieni :D Buziaki!

Najdelikatniejszy z delikatnych - kremowy mus tonizujący do oczyszczania twarzy od Eco Laboratorie

Dumałam i dumałam o czym by tu dziś napisać. Pogoda była tak cudowna, że zainaugurowałam sezon turbo spacerowy. Co prawda pyknęłam tylko jeden zalew w kółko i łącznie wyszło 6 km, ale od czegoś trzeba zacząć. Robiąc demakijaż natchnęło mnie, że przecież nie napisałam o moim totalnym ulubieńcu w kwestii oczyszczania twarzy zimą. Tonizujący mus do cery tłustej od Eco Laboratorie, który dorwałam w Black Friday w moim kochanym sklepie Kalina. Z racji na użyte ekstrakty sprawdzi się świetnie nawet przy młodej cerze skłonnej do wyprysków. Chyba jeszcze nigdy nie miałam czegoś tak delikatnego i komfortowego w użyciu choć znalazłam też mały minus. Zdjęcia totalnie no filter, bo nie miałam pomysłu co tu jeszcze przy nich grzebać :)


Pierwszy raz trafiłam na preparat, który swoją konsystencją i fakturą przypominał bogaty krem. Proste opakowanie z pompką mieści 200 ml produktu. I to właśnie w tym miejscu pojawiły się schody. Do ok. 70%, produkt aplikuje się rewelacyjnie. Potem zaczyna się "pierdzenie" i problemy z wydobyciem. Na początku wystarczy wstrząsnąć, później jednak, z racji na naprawdę bogatą strukturę, musiałam dodać odrobinę wody destylowanej, bo inaczej nie mogłam wytrząsnąć go z opakowania. Mimo wszystko jestem w stanie przecierpieć tę niedogodność, bo wszystkie inne aspekty są totalnie na plus.


Producent zaleca wmasować mus w wilgotną cerę do powstania piany ( nie wiem jakiej piany, bo kosmetyk się nie pieni - co nie jest dla mnie żadnym minusem ) i spłukać. I tak najczęściej go stosowałam. Gdy jednak miałam na sobie mocniejszy make-up, wmasowywałam go w niezwilżoną cerę. Coś na zasadzie OCM.Świetnie rozpuszczał nawet cięższe podkłady i nagromadzone po całym dniu sebum.


Poza skutecznością w usuwaniu zanieczyszczeń, olbrzymim atutem jest brak wysuszania. Szczerze mówiąc po latach "w branży", rzadko zdarza mi się wtopić z jakimś wysuszaczem. Mimo wszystko zima, wiatr i centralne ogrzewanie rządzą się swoimi prawami. Moja cera bywa przesuszona i łuszcząca się, a przy małym dziecku niestety brak czasu daje w kość. Mus był cudownie kojący i nawilżający. Nawet gdy nie posmarowałam się kremem to cera i tak była miękka, przyjemna w dotyku i ukojona. Bez łuszczenia i bez skorupy.


Nic zresztą dziwnego w tym nie ma, poniżej pełen skład:

Aqua, Organic Camellia Sinensis (Green Tea) Leaf Extract, Stearic Аcid, Sodium Cocoamphoacetate, Cocamidopropyl Betaine, Sodium Lauroyl Sarcosinate, Ethylhexyl Stearate, Lactic Acid, Citrus Limon (Lemon) Peel Extract, Saccharum Officinarum (Sugar Cane) Extract, Citrus Aurantifolia (Lime) fruit Extract, Citrus Grandis (Grapefruit) Fruit Extract, Citrus Nobilis (Mandarin) Fruit Extract, Citrus Aurantium Amara (Bitter Orange) Flower Extract, Maltodextrin, Glycerin, Cetearyl alcohol, Glyceryl Stearate, Xanthan Gum, Perfume, Malic Acid, Citric Acid, Benzyl Alcohol, Caprylyl Glycol, Benzoic Acid, Dehydroacetic Acid, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate.
Ekstrakt z zielonej herbaty, kwas mlekowy, wyciąg ze skórki cytrynowej, wyciąg z trzciny cukrowej, ekstrakt z limonki, ekstrakt z grapefruita, ekstrakt z mandarynki i ekstrakt z kwiatów gorzkiej pomarańczy to zestaw, który w naturalny sposób hamuje nadmierne wydzielanie sebum, ale jednocześnie jest łagodny na cery.


W sklepie Kalina zgarniecie go za niespełna 14 zł! Ostatnio jestem pod wielkim wrażeniem ich asortymentu i choć niedawno zrobiłam spory zapas dobroci to znów kompletuję listę zakupową :)

Jakie są Wasze ulubione kosmetyki do oczyszczania twarzy? Stawiacie na mocne detergenty czy raczej idziecie w kierunku delikatności?

Na mgliste wieczory... Yankee Candle Misty Moutains

Choć mieliśmy dziś kolejny iście wiosenny dzień to wieczory nadal są mgliste i zimne - nie można mieć wszystkiego od razu :) Dlatego nie kończę jeszcze sezonu na jesienno-zimowe zapachy. Uwielbiam przygaszone światło, skaczący na ścianie płomień świecy i otulający aromat sączący się z kominka. Wosk Misty Mountains od Yankee Candle leżał w moich zapasach już od dawna, ale jakoś ciągle sięgałam po inne tarty. Na szczęście wreszcie doczekał się swojej premiery i z każdym kolejnym paleniem coraz bardziej oddaję się jego urokowi.


Misty Mountains to wosk z rześkiej linii zapachowej. Producent opisuje go jako "bezkresną panoramę gór, porośniętą sosnami, spowitą chłodną mgiełką". No tak... faktycznie bardzo wiele można się z tego opisu dowiedzieć. Rześki? Absolutnie nie! Ten zapach to kwintesencja otulającego ciepła. Jest dość ciężki i zdecydowanie przypominający męski perfumy. Nuty głowy to mięta i sosna. To zupełnie nie moje klimaty, ale na szczęście bezpośrednio są zupełnie nie wyczuwalne. Drewno sosnowe to dalekie tło, podobnie jak lekka, mentolowa świeżość. Są to raczej szczypty, które w całej mieszance tworzą niesamowity akcent, ale solo nie idzie ich wyczuć. Nuta serca to lawenda, której również nie idzie wyczuć jako osobnego akordu. Za to nuty serca czyli drewno cedrowe, wetiweria i paczula dają intensywność, ciepło i aurę tajemniczości.


Zapach idealnie nadaje się na wieczór przy romantycznej książce. Szybko się rozwija i intensywnie wypełnia pomieszczenie. Raczej nie na rodzinne spotkania przy obiedzie. To zdecydowanie klimat góra dla dwojga.


Wosk znajdziecie na goodies.pl

Zabieram się za kompletowanie wiosennej listy. Macie swoich kwiatowych faworytów?

Dieta pudełkowa - chwilowa moda czy zdrowa alternatywa?

Pierwszy raz o diecie pudełkowej usłyszałam stosunkowo nie dawno, bo jakieś dwa lata temu. W pierwszej chwili pomyślałam " dobry patent dla leni". Pracowałam od 8 do 16, do pracy miałam 20 minut piechotą, przygotowywałam posiłki dzień wcześniej i wszystko wydawało się łatwe i proste. Czasami jednak warto wyjść ze swojego grajdołka i rozejrzeć się szerzej. Mój punkt widzenia zmienił się od kiedy mam dziecko i muszę powiedzieć, że dieta pudełkowa to coś co zdecydowanie ułatwiłoby mi życie, że o aspektach zdrowotnych nie wspomnę...


Wiele osób zakłada, że dieta pudełkowa to coś tylko dla osób odchudzających się. Nic bardziej mylnego! Dostępne są różne warianty kaloryczności, dopasowane do naszego stylu życia. Owszem - to świetny sposób na odchudzanie, ale także rewelacyjna podstawa zdrowego, dobrze zbilansowanego odżywiania. 


Sytuacja nr 1: Spójrzmy na hipotetyczną Basię. Basia mieszka w Warszawie, gdzieś na Okęciu, ale jej wymarzona praca znajduje się na Białołęce. W skrócie - godzina jazdy komunikacją miejską ( przy dobrych wiatrach ). Basia pracuje od 10-18. Rano zjada śniadanie, zabiera do pracy kanapkę albo zamawia obiad. Czasami ma tyle roboty, że tylko skubnie coś w biegu. Wraca do domu po 19 i zanim przygotuje zdrową i lekką kolację, to czyści pół lodówki, bezmyślnie wrzucając w siebie to co popadnie. Tu plasterek sera, tam kabanosik... Aż wreszcie wjeżdża kolacja. Z poczuciem winy i stanowczo zbyt pełnym brzuchem, pada do łóżka...

Nie trzeba być Basią żeby znać dość podobny scenariusz. Ja miałam tak po urodzeniu dziecka - moja pociecha była nieodkładalna. Póki mąż nie wrócił z pracy, potrafiłam nie zjeść totalnie nic. Za to gdy wracał... wszystko było moje! W ogóle nie miałam kontroli nad porcjami, a wilczy głód przesłaniał logiczne myślenie. 

Brak czasu to niestety zmora świata, w którym żyjemy. A dieta pudełkowa to sposób nie tyle na jego oszczędzenie, co na realny wpływ na nasze zdrowie. Dowieziona do domu bądź do pracy - w zależności od preferencji, rozwiązuje nam problem regularnych posiłków. Otwierasz pudełko - i gotowe!


  • Zdrowa, dobrze zbilansowana i urozmaicona. 
  • Catering można zamówić tylko na wybrane dni, więc nie musimy się wiązać długimi terminami.
  • Bez problemu można wybrać wariant wege. 
  • Dowóz w wybranych przez nas godzinach.

Dla mnie największym atutem jest zdecydowanie to, że posiłki ma się pod ręką. W momencie, gdy czujemy, że to pora na głodomora, nie musimy szukać i się zastanawiać. A z doświadczenia wiem, że to własnie podjadanie potrafi zabijać naszą dietę. Sama schudłam 16 kilogramów w roki  mogę potwierdzić, że 70% sukcesu to dobrze skomponowana dieta.


Wszystko ma też swoje wady

Co może najbardziej zniechęcać w diecie pudełkowej? 

Przede wszystkim dostępność. Mniejsze miejscowości mogą często obejść się smakiem choć myślę, że to już też tylko kwestia czasu.

Ochota - dziś mam ochotę na falafel, a przywożą mi pierś z kurczaka :) Ale w momencie, gdy myślisz, że nie ty latałeś na zakupy i nie ty sterczałeś przy garach, to zaraz ta pierś jakoś lepiej smakuje.

Cena - wiele osób wymienia ją jako główną wadę. Częściowo się zgadzam, bo faktycznie garnek zupy na dwa dni wychodzi dużo taniej. Jednak coś kosztem czegoś - jak już wspomniałam wyżej, nie tracimy energii na zakupy, nie zużywamy wody, prądu, gazu, ktoś dowozi nam to pod drzwi. To pewien luksus, który musi kosztować. Koszt jednego posiłku to ok. 12 zł i ok. 60 zł za dzień. Jeśli ktoś regularnie jada na mieście, to catering dietetyczny może mu się wydać wręcz śmiesznie tani.

A jaki jest Wasz stosunek do diety pudełkowej? Byłybyście skłonne spróbować, czy to nie Wasza bajka?

Tęczowe ciasteczka w dwóch odsłonach czyli coś na Tłusty Czwartek - Isana Rainbow Cake i Yankee Candle Rainbow Cookie

Jak tam licznik pączków? Dla mnie Tłusty Czwartek to taki dzień, w którym hasło "jeszcze po jednym?" nabiera nowego znaczenia :D I pączek ma być pączkiem, a nie jakimś fit eko sreko bezglutenowym bezlaktozowym i bezsmakowym tworem.  Pomyślałam sobie, że podtrzymam ten klimat i napiszę o słodkim, tęczowym duecie - Żel pod prysznic Isana Rainbow Cake i wosk Yankee Candle Rainbow Cookie to smakołyki, które nie pójdą Wam w biodra. 


Rainbow Cookie to wosk, który kupiłam w zeszłym roku. Leżał i czekał na swoją premierę dość długo. Producent opisuje go jako aromat ciasteczek nadziewanych musem cytrynowo-brzoskwiniowym z chrupiącą skórką z waniliowego lukru. Powiem szczerze, bałam się tego wosku. Bałam się mdlącej, chemicznej słodkości okraszonej wanilią niczym z Wunderbauma ( wyjaśnienie dla młodszego pokolenia - choinka zapachowa dyndająca przy lusterku w aucie...). Po rozpaleniu okazało się jednak, że wosk dosłownie rzucił mnie na kolana. 


Po pierwsze - jest mocny i intensywny. szybko wypełnia pomieszczenie. Świetny na spotkanie przy cieście. Nawet jak upieczecie jakiegoś gniota, to wosk sprawi, że będzie smakował dobrze. Na pierwszym planie są ciasteczka - słodkie, maślane z dużą ilością waniliowego lukru. Wanilia jednak pięknie dopełnia słodycz i nie jest mdląca. Po chwili docierają do nas owocowe nuty - ja najbardziej wyczuwam brzoskwinię. Kapka cytrusów dodaje całości lekkości. Nawet pisząc o nim teraz, cieknie mi ślinka. Mniam!


Znajdziecie go oczywiście na goodies.pl.

Z żelami Isany jest w moim Rossmannie różnie. Kaprysek wiecznie wrzuca jakieś fajne nowości, a u mnie wcale ich nie ma. Ale nie tym razem! Gdy zobaczyłam na półce Rainbow Cake natychmiast go zgarnęłam. Lubię ich żele pod prysznic. Robią co do nich należy, nie wysuszają, przyjemnie pachną i są bardzo tanie. W promocji to nawet nie całe 3 zł. czego chcieć więcej?


Rainbow Cake określiłabym jako zapach wafelków czy chrupiących gofrów. Jest słodki, ciepły i smakowity. To taki zapach świeżo pieczonego ciasta, z nutką cukru waniliowego. Myślę, że nie można go nie polubić. Jego przyjemnością, jak to w żelach Isany, możemy się cieszyć tylko w trakcie kąpieli. Po spłukaniu jest niewyczuwalny na ciele. Formuła jest lekko kremowa, bardzo dobrze się pieni i nie wysusza. 

Poniżej skład dla ciekawych.


Choć bardzo rzadko sięgam po "jadalne" zapachy to tym razem jestem bardzo zadowolona. Jest smakowicie i przyjemnie, ale bez przegięcia.


A jaki jest Wasz stosunek do takich zapachów? Wolicie klasyczne, perfumeryjno-kwiatowe czy takie jedzeniowe klimaty również Was przekonują? No i dajcie znać ile pączków wciągnęłyście - będzie mi raźniej :D

Półprodukty w pielęgnacji - czy warto po nie sięgać?

Od kiedy pamiętam, lubiłam kręcić domowe maseczki i "ulepszać" gotowe kosmetyki. Było to prawie 20 lat temu - w zamierzchłych czasach, gdy o blogach jeszcze w zasadzie nikt nie słyszał, a zapewnienia producentów i reklamy, były dla konsumenta prawdami objawionymi. Teraz nie tylko większość z nas zwraca uwagę na składy, ale też same poszukujemy tych wybranych składników, które szczególnie służą naszej skórze czy włosom. W kwestii kosmetyków do twarzy, najczęściej używam gotowców - młoda matka musi iść na skróty. Włosy jednak to mój absolutny konik, od ok. 2 miesięcy ostro walczę o powrót do skrętu idealnego. Moje znajome często pytają mnie, do czego ja w ogóle używam poszczególnych produktów, więc dziś chciałabym Wam pokazać moje "uzupełnienie zapasów" ze sklepu Mydlasie.



Kiedyś w pracy rozmawiałyśmy o stosowaniu olejów na włosy. Tradycyjnie przewijały się utarte mity:
-mam tłuste włosy, nie mogę używać olejów
-kto by miał czas tyle z tym siedzieć
-tego się nie da z głowy zmyć. itd.


Jedna z koleżanek poczuła się jednak zachęcona. Na drugi dzień już od drzwi darła się jaka to masakra, tragedia i armageddon. Ma na głowie puch i siano... Cóż - olej kokosowy i wielokrotnie rozjaśniane włosy to niezbyt dobre połączenie. Moje włosy kokosa też nie znoszą - są z natury kręcone i wahają się od średnio do wysokoporowatych. Wpis o olejach, które mi służą jeszcze się pisze, ale z pewnością dołączą do nich moje nowości - olej z Ostropestu i olej Neem.

Ten pierwszy to klasyczny olej spożywczy, którym możecie posmarować twarz, włosy, ciało i na koniec oddać do sałatki. Jest lekki i przyjemnie pachnie, łatwo się zmywa, ale jednocześnie świetnie zmiękcza i wygładza włosy. Flaszka 500 ml kosztuje niespełna 30 zł, a starcza na bardzo długo. Jest to olej zimnotłoczony więc po otwarciu warto przechowywać go w lodówce.

Olej Neem to surowiec kosmetyczny. Aga z wwwlosy.pl pytała mnie czy z nim wytrzymałam, bo to jedyny olej, którego zapachu nie była w stanie znieść :D Chyba jestem hardcorem bo mi nie przeszkadzał aż tak bardzo. A włosy po nim to istna poezja. Zdecydowanie odbudował mi nawilżenie.

Włosy najczęściej olejuję przed myciem. Gdy jednak czas nagli, dodaję porcję do maski. To dla mnie najbardziej uniwersalne kosmetyki - oczywiście same oleje to za mało jednak bez nich już nie wyobrażam sobie pielęgnacji.



To mój sposób na zapach w kosmetykach. Oczywiście takiego Neem nie da się za bardzo niczym zabić, ale aby uprzyjemnić sobie pielęgnację, często sięgam po olejki eteryczne. Moim ostatnim ulubieńcem jest lawendowy. Dodaję go do mieszanki oleju na włosy bądź do glinkowych maseczek. Nie tylko ma swoje pielęgnacyjne atuty ( grzybo i bakteriobójcze ), ale także odpręża mnie i relaksuje. 



Przez dłuższy czas odeszły u mnie w zapomnienie. Zachwyciłam się maskami w płachcie. Z podkulonym ogonem wracam i stwierdzam, że skomponowane z fajnymi dodatkami nie tylko świetnie dbają o cerę, ale są też ekstra na włosy. Często wystarczy zmieszać je z odrobiną wody bądź dodać do szamponu i mamy świetny peeling głowy. Ba! Biała glinka może wręcz zastąpić detergent bo ma świetne właściwości myjące. 


To dla mnie totalna nowość w pielęgnacji. Nie stosowałam jej nigdy ani zewnętrznie ani wewnętrznie :) Teraz zaczęłam dodawać do masek. Jestem zachwycona objętością, ale bez efektu spuszenia. Więcej pewnie napiszę za jakiś czas, ale zaczynam rozumieć jej fenomen :)


No i król półproduktów - jego wysokość Kwas Hialuronowy

To zdecydowanie mój największy faworyt, który od dawna zawsze siedzi grzecznie w zapasach. Gdy mam przesusz na twarzy - dodają hialuronka, gdy mam przesusz na ciele - dodaję hialuronka, gdy skończy mi się nawilżająca maska - dodaję hialuronka, gdy robię mgiełkę pod olej - dodaję hialuronka. To rewelacyjna rzecz, która sprawdza się zarówno solo jako serum do twarzy jak i w zestawieniu z emolientami czy proteinami. Dla mnie absolutnie uniwersalny i dający natychmiastowe efekty. 

A Wy używacie półproduktów? Czy może stawiacie na gotowe kosmetyki?

Nowości lutego - gwiazdka, urodziny i dzień dziecka w jednym

Pisałam wczoraj tego posta przez jakieś 2 godziny. Gdy już wypieściłam go do końca i miałam publikować, blogger postanowił pokazać mi środkowy palec i straciłam wszystko... Zapewne tym razem nie będzie już tak zabawnie i błyskotliwie, ale postaram się odtworzyć moje wypociny. Ostatnie miesiące nie były dla mnie szczególnie owocne pod względem nowości. Do tego stopnia, że w grudniu i styczniu w ogóle nie pojawiły się nowościowe posty. Luty wcale nie zapowiadał się obficie, ale życie potrafi zaskakiwać i czasami naprawdę warto wierzyć w dobre wróżki :)

Image may be NSFW.
Clik here to view.

Promocja 2+2 w Rossmannie to coś, co zawsze przyciąga tłumy. Tym razem swoje święto mieli mężczyźni. Do promocji podchodzę ostatnio mocno praktycznie - z tego względu i mąż i tata wzbogacili się o żele pod prysznic, antyperspiranty i żele do golenia ( które sama czasami podkradam ). Sama o sobie jednak też nie zapomniałam. Od ok. 2 miesięcy usilnie próbuję zreanimować swoje loki. Dziewczyny na fejsbukowej grupie Curly Hair Project zawsze polecają do stylizacji żele z Tafta. Najpierw dopadłam je na obniżce, a potem okazało się, że wchodzą na promkę. No więc przygarnęłam kolejne sztuki. Do tego krem do loków z Isany i żel Wella Shockwaves Ultra Strong Mess Maker. Podobno wszystkie idealnie nadają się do loków. Żele pod prysznic z Isany to mój stały, zakupowy punkt. W promce kosztują 2,75 zł, a robią wszystko to co do nich należy. Przynajmniej w moim przypadku. Jestem tu dla Ciebie, Zeit fur Erholung i Rainbow Cake zdecydowanie trafiły w mój zapachowy gust. Nie mogę tego powiedzieć o micelu z Nivea... Znudził mi się Garnier i chciałam spróbować czegoś innego. No to sobie spróbowałam... teraz się będę męczyć....



Na walentynki zamarzyła mi się serduszkowa płytka do stempli. Chyba jeszcze w grudniu skorzystałam z promocji i zamówiłam ją na Born Pretty Store. Niestety zamówienia od nich idą wieki i moje dotarło do mnie dopiero 13 lutego. Zresztą na aliexpress często można znaleźć ich produkty sporo taniej, więc ostatnio zanim polecę na promocję, zawsze sprawdzam po ile można upolować je gdzieś indziej.


Moje kochane Golden Rose o mnie nie zapomniało. Paczuszka ze smakołykami dotarła do mnie rzutem na taśmę - 28 lutego. Początkowo nowe błyszczyki Vinyl Gloss wcale mnie nie zainteresowały, ale pani Marta stwierdziła, że testowo dorzuci mi je do paczki. O rany! Już zapomniałam jak świeżo i dziewczęco mogą wyglądać błyszczące usta. Do tego cudowne rozświetlacze w płynie którymi jestem szczerze zauroczona, wypiekana paletka rozświetlaczy i trio do konturowania. Myślę, że już niedługo możecie spodziewać się wielu makijażowych postów.


O zamówieniu ze sklepu Mydlasie mogłyście czytać ostatnio na blogu. Jestem wielką fanką półproduktów i stale uzupełniam zapasy. Teraz w zasadzie wszystko pod włosową pielęgnację. Skusiłam się na olej z ostropestu, olej neem, olejek lawendowy, zieloną glinkę, spirulinę i kwas hialuronowy. Wszystko już w użyciu, a przeczytać o poszczególnych produktach możecie poniżej:


Image may be NSFW.
Clik here to view.


W Walentynki chlipałam sobie ciuchutko bo mój Walenty tradycyjnie o mnie zapomniał. Aż tu nagle dzwoni do drzwi pani kurier ( spodziewałyście się pana hę? :) i daje mi paczuchy. Byłam totalnie zaskoczona bo niczego się nie spodziewałam. Oriflame postanowiło przesłać całuśną Walentynkę - 22 nowe pomadki The One - mega kremowe i turbo napigmentowane. Kolory zostały przygotowane do różnych typów urody, a ja dzięki temu nareszcie mogę się przekonać w jakich odcieniach mi najlepiej.


KONKURS: 

Jeśli chcecie zgarnąć zestaw 22 nowych pomadek The One od Oriflame to wpadajcie na mój Instagram. Z okazji Dnia Kobiet mam dla Was taki piękny zestaw, którym możecie się podzielić z najbliższą Wam kobietką.


No i teraz moja wisienka na torcie. Specjalnie nieco przedłużałam, żeby zbudować napięcie :) Czasami w życiu mamy taki sezon, że totalnie nic nam nie wychodzi. Bajki o matkach chrzestnych, dobrych wróżkach czy po prostu o tym, że dobro wraca wydają się nierealne. A jednak! Moja dobra wróżka nie tylko obdarowała mnie niesamowitym prezentem, ale też sprawiła, że chce mi się blogować jak nigdy! The Ordinary Caffeine Solution 5% + EGCG, The Ordinary AHA 30% + BHA 2% Peeling Solution, Nabla Poison Garden, HudaBeauty Amethyst Obsessions i Emerald Obsessions, Foreo Iris i Foreo UFO... chyba nadal nie mogę w to wszystko uwierzyć. Dla mnie to jak gwiazdka, dzień dziecka i urodziny w jednym. I to tak z góry za 5 lat :)


W lutym wreszcie nieco poszerzyłam moje książkowe zbiory. Powieści najchętniej czytam na Kindlu, ostatnio przede wszystkim New Adult bo wieczorem potrzebuję odprężenia. Poradniki jednak zdecydowanie preferuje w wersji papierowej. Od kiedy dostałam mój pierwszy - Perfekcyjna pani domu Anthea Turner ( jedynej, którą uznaję w tej roli ), mam wielką słabość do takich pozycji. Od Wydawnictwa Muza otrzymałam Nie odkładaj życia na później Joanny Godeckiej - niby prosty, niby nic odkrywczego, a jednak potrafi wywrócić spojrzenie na codzienność niczym wizyta u psychologa. czytasz i stwierdzasz, że to o Tobie i że rozwiązanie było niby takie oczywiste... W najbliższym czasie zdecydowanie muszę się zmobilizować do recenzji. Recepta na dobre zdrowieFrederica Saldmanna to kopalnia ciekawostek na temat zdrowia - a co najlepsze, nie są to jakieś wydumane podejrzenia, a fakty poparte większymi bądź mniejszymi badaniami naukowymi. Nie sposób się od niej oderwać, czytając ją ciągle pukałam męża wołają " ooo a wiedziałeś, że...". Cóż, jego entuzjazm nie był aż tak szalony :D Get Your Sh*it TogetherSary Knight to Dziennik inaczej zwany Ogarnij się. Jest to miks porad z jej poprzedniej książki z miejscem na własne zapiski. Wiele rzeczy zamierzam wykorzystać w moim Bullet Journalu. 

Image may be NSFW.
Clik here to view.


Moja dobra wróżka zadbała nie tylko o kosmetyki, ale i o rozwój wewnętrzny ( zresztą o co ona nie zadbała, gdybym wszystko Wam pokazała to byście nie uwierzyły ). Cztery Umowy i Jak wyjść z dołka emocjonalnegoto poradniki psychologiczne. Te z Was, które śledzą mnie na Insta pewnie coś już gdzieś wyczytały. Rzadko o tym mówię, ale jestem #teamnerwica i uczę się z tym żyć. 
Kolejne dwie pozycje to coś dla rozwoju bloga choć podobno niektórzy twierdzą, że blogi umierają. Jeśli jednak nadal planuję się tu wysmętniać, chciałabym to robić jak najlepiej.Magia Słów. Jak pisać teksty, które porwą tłumy i Jak pisać, żeby chcieli czytać ( i kupować )to pozycje, na które muszę jak najszybciej znaleźć czas. Choć serce mówi, złap się za najnowszą Abbi Glines :)


Jak już pokazuję swoje książki to pochwalę się też książkową kolekcją Nadii :)


W lutym wreszcie zdecydowałam się na testy DNA w kierunku trombofilii wrodzonej. Mój zestaw pochodzi z www.testdna.pl i wyników mam się spodziewać ok. 19 marca. Trzymajcie kciuki bo trochę się cykam. Niby u mnie w rodzinie nikt nie miał zakrzepicy, ale wiem, że wszelkie problemy ciążowe mogą być nią generowane. Mam nadzieję, że nasze problemy to było po prostu dzieło przypadku...


A tak już z innej, nie do końca urodowej beczki. Zaczęłam kurację olejem CBD, Czy któraś z Was miała z nim do czynienia? Jak go stosowałyście? ( dla niewtajemniczonych - nie, to nie jest medyczna marihuana, nie - to nie ma właściwości psychogennych, nie - to nie jest z konopi indyjskich ).


Główna bohaterka większości zdjęć to urocza torebeczka z Rossmanna. Nie mogłam przejść obok niej obojętnie. Zaczynam mieć świra na punkcie eko-toreb tak jak na punkcie kubków :D


Małą zajawkę marcowych nowości możecie podpatrzeć tradycyjnie na Instagramie.


Dajcie znać czy wpadło Wam coś w oko? O czym pisać w pierwszej kolejności? 
Udanej niedzieli! :)

Czysty obłęd - Colourpop Give it to me straight i super shock shadow All In i co z tym cłem?

Na cienie Colourpop chorowałam przez długi czas. Tak już chyba jest, że to do czego nie ma się dostępu, kusi najbardziej... Ostatecznie na zamówienie zdecydowałam się gdy wyszła paleta z księżniczkami Disneya. Jestem #teamprincess więc same rozumiecie :D Żeby załapać się na darmową dostawę, do zamówienia chciałam dorzucić coś jeszcze. Z długiej listy marzeń zdecydowałam się ostatecznie na Give It To Me Straight i cień super shock ultra metallic All In. Po kilku miesiącach mogę śmiało powiedzieć, że to wszystko co piszą o Colourpop to sama prawda!


Paleta Colourpop Give It To Me Straight!

To zdecydowany gwóźdź programu. 12 cieni o różnym wykończeniu mieści się w papierowej kasetce zamykanej na magnes. Trochę brakuje mi lusterka, ale idzie się przyzwyczaić. Mimo, że kilka razy zaliczyła glebę, nadal jest w bardzo dobrym stanie, więc od strony wykonania nie mam najmniejszych zarzutów. Lakierowana powierzchnia jest odporna na brud ( można ją łatwo przetrzeć ) i odciski palców, których wprost nienawidzę na czarnych paletach.



Kolory i przeznaczenie

Moim zdaniem jest świetna nie tylko do dzienniaków. Owszem, brakuje tutaj mocniejszych kolorów, które robią nam coś wieczorowego, ale za to metaliki są tak boskie, że spokojnie możemy połączyć je z dowolnymi produktami i stworzyć wyjściową petardę. W środku znajdziemy 7 matów i 5 metalików, to chyba dobry balans no nie?


W palecie znajdziemy następujące odcienie:
  • Matter of Fact - cielisty róż - mat
  • Up Front - jaśniutkie, białe złoto - metalik
  • Straight Up - ciepłe, lekko postarzone złoto - metalik
  • BS - pomarańczowy, średni brąz z drobinkami ( nie zauważalne na oku ) - mat
  • Frank - średni, neutralny brąz - mat
  • Candid - przepiękna, jasna miedź - metalik
  • Forthright - coś w stylu rose gold, ale z brązowymi tonami - metalik
  • Downright - jasny, lekko przybrudzony, ale dość neutralny róż - mat
  • Truth Hurts - średnio brąz w brzoskwiniowej tonacji - mat
  • Be Blunt - obok Candid, najpiękniejszy z palety - nazwałabym go jeżynowym? - metalik
  • TMI - ciemna żurawina, zgaszone bordo - mat
  • Actually - ciemny czekoladowy brąz

Trwałość i pigmentacja 

Maty zaskoczyły mnie swoją pigmentacją. szczególnie najjaśniejszy Matter of Fact. Z reguły takie cieliste beże są prawie niewidoczne, tutaj nawet nie trzeba się wybitnie namachać żeby uzyskać zdecydowany kolor. Przyczepić bym się mogła jedynie do dwóch ostatnich czyli TMI i Actually - są bardziej suche niż reszta gromady, ale nie sprawiają trudności w aplikacji. Trzeba jedynie bardziej uważać na osypywanie, które i tak nie jest dramatyczne. Metaliki natomiast to prawdziwe cuda - mięciutkie, wręcz wydawałoby się kremowe. Pigmentacja jest zabójcza, a nałożone na mokrą bazę wyglądają obłędnie. Moi ulubieńcy to Candid i Be Blunt


Cień Colourpop Super Shock Metallic All In

Do palety dobrałam cień Super Shock Metallic Shadow All In 1814 z jesiennej kolekcji. Wzięłam go w sumie losowo - po prostu tego odcieni brakowało mi w zasobach, a kocham wszelkiej maści burgundy. 


Odcień, pigmentacja, trwałość

All In to takie śliwkowe powidła ze złotą poświatą. Najbardziej zaskoczyła mnie formuła - jeszcze bardziej miękka i masełkowata niż te z palety! Zawsze czytałam zachwyty jak bardzo te cienie różnią się od innych i faktycznie coś w tym jest. Gdybym ich nie poznała wcześniej to mogłabym przysiąc, że są to cienie w kremie.



To co w szczególności warto podkreślić w kwestii tego cienia to jego totalną trwałość - nie mogłam domyć go micelem! Może to być zarówno wada jak i zaleta. Cienie z palety Give It To Me Straight są mega trwałe, ale ten cień zagina system. W życiu nie miałam tak gigantycznej pigmentacji połączonej  tak olbrzymią trwałością. Dobrze się nakłada i fajnie łączy z klasycznymi cieniami. To mój trzeci, pojedynczy cień Super Shock i ciężko się opanować przed kolejnymi zakupami. D

Dzienny Makijaż w biegu

Zmalowany totalnie na szybko, na tyle, na ile pozwoliła mi Nadia wywalając wszystko z szafek :D





Jak zamówić Colourpop?

Zarówno po poście o księżniczkowej serii Disney Designer Collection jak i dziś po poście na Insta, wiele z Was pytało mnie gdzie zamawiałam kosmetyki Colourpop i jak z cłem? Cóż - nie jestem zakupowym Ninja i zamawiałam bezpośrednio ze strony colourpop.com. Powyżej 50$ mamy darmową wysyłkę. Czasami dają darmową dostawę na cały świat niezależnie od kwoty, ale ostatni raz coś takiego było bodajże przed Bożym Narodzeniem. Ja połasiłam się na darmową dostawę, ale niestety dowalili mi cło ( z czym oczywiście się liczyłam), ale powiem szczerze, nie spodziewałam się, że będzie to tak duża kwota... Od 53$ zapłaciłam łącznie prawie 70 zł o ile dobrze pamiętam, z czego ponad 20 to koszty poczty, dokumentów itd. Oczywiście najpierw zostałam powiadomiona o konieczności przedstawienia faktury bądź potwierdzenia zamówienia wraz z ilością, wartością i tym co znajduje się w paczce Dopiero potem dostałam zaproszenie na pocztę :D Nie wiem jak jest z tym dokładnie, ale chińscy sprzedawcy często zaznaczają rubrykę gift i jest po sprawie... Oczywiście nie jest powiedziane, że zawsze złapią Was na cło. Ja widocznie jestem na cenzurowanym bo ciągle przyłazi do mnie coś z Ali :)


Jak Wam się podoba paleta Give It To Me Straight? Wasz klimat czy nie koniecznie? I czy w ogóle znacie cienie Colourpop? Może macie swoich ulubieńców?

Zaplanuj swoją pielęgnację z Bullet Journal

Powiem szczerze, że dziś śmieję się nieco sama z siebie - prowadzę Bullet Journal z trackerem "Pielęgnacja" od 3 miesięcy, a już smaruję posta niczym ekspert. Poczułam jednak potrzebę podzielenia się swoim systemem bo przy okazji chciałabym się dowiedzieć jak to jest u Was - planujecie swoją pielęgnację długofalowo, czy raczej łapiecie to co akurat wpadnie Wam w ręce?


Bullet Journal - co to takiego?

Coś na kształt Bullet Journal prowadziłam już jako nastolatka. Wtedy to nie miało nazwy :) Choć potem korzystałam z gotowych kalendarzy to żaden nie spełniał moich oczekiwań ( tu powinien wjechać tłusty mem z napisem ŻODYN hehe ). W zeszłym roku utonęłam na Pintreście i zapragnęłam swojego BuJo. Niestety czas nie był najlepszy, a i notować nie miałam co - chyba, że karmienie i przewijanie :) W tym roku jednak stwierdziłam, że muszę spróbować i przepadłam... Bullet Journal to po prostu miks kalendarza, organizera i pamiętnika. Tak naprawdę tylko od nas zależy co tam umieścimy. Zero sztywnych ram - ogranicza nas nasza inwencja ( i chęci do bazgrania ).


W czym prowadzić Bullet Journal?

Zacznę od tego, że zeszyty nie są stworzone dla mnie. Segregator sprawdza mi się o wiele lepiej, mam dowolność w przepinaniu, dopinaniu, dorysowywaniu i zmianach. Czekam jeszcze na przekładki z Ali. Wiele osób pyta mnie skąd wzięłam segregator - oczywiście z Aliexpress. Tam też zamawiam dodatki - naklejki, washi tape, spinacze...U nas ceny były powalające - sorry, ale dla mnie 130 zł za skóropodobne etui to przegięcie... Za swój płaciłam 31 zł ( teraz chyba ciut drożej ) i wygląda dokładnie tak, jak w naszych sklepach. Jakość świetna i zero charakterystycznego smrodku.

Wkłady pochodzą z ogarniamsie.pl - może i te kropki są nieco snobistyczne, ale nie umiałam sobie odmówić.


Mood Tracker, Habit Tracker, Skincare Tracker

Mój tracker pielęgnacji jest w tym miesiącu dużo krótszy. Początkowo wypisywałam wszystkie zabiegi: krem na dzień, tonik, oczyszczanie... ale stwierdziłam, że to bez sensu. Nie zaznaczam, że myłam zęby, więc w sumie po co mam zaznaczać, że myłam buzię... Po przeanalizowaniu poprzednich trackerów, doszłam do mocno uproszczonej wersji. Najpiękniejsze w BuJo jest to, że z z biegiem czasu dopasowujemy go do siebie, a każdy miesiąc to nowa szansa na zmiany :)


W moim Bullet Journalu zaznaczam użycie esencji rano i serum na wieczór, po są to takie dwa dodatkowe elementy stałej pielęgnacji, które czasami z lenistwa pomijam. Kwasy, peeling, maseczka czyli niejako pielęgnacja specjalna również ma swoje miejsce. Do tego włosy - olejowanie oraz rodzaj masek ( proteinowe czy humektantowe ). Na deser serum do rzęs i paznokci, czyli dwie rzeczy, z których regularnością mam największy problem. W tym miesiącu dołożyłam listę produktów, które aktualnie używam do pielęgnacji twarzy i takie, które czekają w kolejce bo coś tam dobija dna. Nie jestem zadowolona z tej formy i wiem, że w przyszłym miesiącu muszę to rozbudować i zmienić - jak widzicie, ewoluuję :D

Poniżej wersja z zeszłego miesiąca.


Habit tracker czyli codzienne zwyczaje - zaznaczam w nim m.in. suplementy, czytanie, spacer, dzień bez mięsa i bez słodyczy, ilość wypitej wody czy zjedzonych porcji warzyw i owoców. W pierwszej chwili może się to wydawać głupie, ale zajmuje tylko kilka chwil, a uczucie postawionej kropki działa mi na dopaminę! Podobno zapisanie zadań na dany dzień i wykreślanie ich z kartki stymuluje w naszym mózgu poczucie zadowolenia i właśnie takie poczucie zadowolenia mam w sobie, gdy wieczorem mogę postawić ten z pozoru nieistotny znaczek.


Mood Tracker po prostu uwielbiam, a jego wersji na Pintreście są miliony. Na koniec miesiąca fajnie jest zobaczyć jaki nastrój przeważał. 

Po polsku czy po angielsku?

Ja mam miks. Ale wydaje mi się, że od przyszłego roku zostanę w 100% przy angielskim. Nie chodzi tu o snobizm czy awersję do polszczyzny, po prostu pewne sformułowania są w angielskim tak proste i trafne, że oddanie ich charakteru polskim słowem bywa mozolne. Jeśli nie tracker to co? Śledzik? Nieee mi to nie leży.


Gdzie szukać inspiracji na Bullet Journal?

Z całego serca polecam facebookową grupę Bullet Journal Polska prowadzoną przez tosiakowo.pl - ciągle ktoś wrzuca swoje pomysły, zakupy ( naklejki, washi tape, brushpeny ) i można wymienić się spostrzeżeniami. Pomysły na rysunki czerpię z Pintresta, ostrzegam jednak, że to pułapka - zdecydować się na jeden motyw jest ciężko, a mam już plany na 5 lat wprzód :D Używając hashtaga #bulletjournal i pokrewnych, znajdziecie mnóstwo inspiracji również na Instagramie. Ja już z utęsknieniem czekam na wiosnę i kwietniowe rysowanie :)


W sumie nie pomyślałam wcześniej, a mogłam przygotować zdjęcia również mojego spisu urodzin, książek przeczytanych i do przeczytania, imienin, adresów oraz gadżetów. Może innym razem?


Lubicię tego typu organizację? Macie swoje ulubione kalendarze czy raczej nie stwarza Wam różnicy to w czym zapisujecie ważne rzeczy? A może prowadzicie własny Bullet Journal - dajcie znać bo ostatnio mam na tym punkcie fioła :)

Podobno perfumy to idealny prezent na Dzień Kobiet? Zapach Luminescence od Oriflame

Podobno perfumy to idealny prezent dla kobiety. Powiedziałabym, że w zupełności się z tym zgadzam ALE jest jeden mały haczyk - musicie idealnie znać gust osoby obdarowywanej. Zdarzyło mi się dostać totalnego śmierdziucha, który zupełnie mi nie odpowiadał. Ale z racji na to, że dostałam go od wtedy bliskiej mi osoby, używałam go tylko w jej towarzystwie Męczyło mnie to okrutnie. Dlatego wszelkie perfumeryjne recenzje traktuję z przymrużeniem oka - jeśli jednak znacie swoje ulubione akordy to po opisie można mniej więcej wiedzieć czy dany zapach zaprzyjaźni się z nami. Dzięki opisowi skusiłam się na zapach Luminescence od Oriflame i trafiłam w dziesiątkę.



Flakon

Wiele osób zachwyca się już samym flakonem, ale powiem Wam zupełnie szczerze - nie trafił w mój gust. Choć lubię fiolet to kształt jest jakiś taki nudny choć dobrze leży w dłoni. Nakrętka ciężko schodzi, ale to akurat plus bo So Fever ganiam po całym pokoju... Gdybym nie wiedziała co to za perfumy to pomyślałabym, że to jakiś bazarkowy śmierdziuch. Napis szybko się ściera ( albo ja tak agresywnie je traktuję ). Nie kupuję jednak perfum dla flakonu ( choć powiem szczerze, że Carolinę Herrerę Good Girl akurat dla samego flakonu bym wzięła ), ale dla zapachu.


Akordy Luminescence

Nuty głowy: cytrusy, bergamotka i kwiat jabłoni.
Nuty serca: jaśmin, frezja i piwonia.
Nuty bazy: białe drzewa, bursztyn i piżmo


Odczucia 

Jaśmin, frezja, piwonia, bursztyn i piżmo to moje pewniaki. Oczywiście nie w każdym połączeniu mają w sobie to coś, ale generalnie jeśli widzę tego typu kompozycje to jestem w 70% pewna, że będzie to dobry wybór. Luminescence okazał się być bardzo przyjemnym zapachem na co dzień. Ciepły, mocno kwiatowy z idealną ilością słodkości. 

W pierwszej chwili mocno czujemy cytrusy i kwiat jabłoni. Bergamotka od początku jest mało wyczuwalna. Cytrusy dają świeżość, ale i słodycz. Nie są w "kwaśnej" tonacji, co mi odpowiada. 
Po kilkunastu minutach zaczynają kształtować się nuty kwiatowe, są już nieco wymieszane ze słodyczą głowy, ale wyraźnie wyczujemy frezję i piwonię. Liczyłam na nieco więcej jaśminu, ale może to i lepiej bo byłoby za mdło. Wielkim plusem jest baza - daje ciepło, odpowiednią głębię, nieco pikantności i charakteru. Osobiście nie jestem fanką totalnie leciutkich zapachów, a ten idealnie wpisuje się w moje gusta. Wystarczająco mocny żebym była zadowolona i w sam raz świeży, żeby nie męczył otoczenia. 

Zapytałam męża " co byś powiedział o nich w pierwszym odczuciu" - odpowiedział " nie wiem", wbrew pozorom to bardzo pomocna opinia choć brzmi enigmatycznie :D


Trwałość 

Nie jest to zapach z gatunku tych kilkudniowych, ale na wieczór spokojnie wyczujemy na skórze ostatnie "tchnienie". 

Pamiętajcie żeby nigdy nie rozcierać perfum o nadgarstki! To znacząco skraca ich trwałość i burzy kompozycję! 

Zawsze o tym wspominam, ale i kolejny raz dodam, że bardzo lubię katalogowe zapachy. Mają przystępną cenę, dobrą trwałość, często można znaleźć świetne kompozycje - na droższe zapachy szkoda mi budżetu, wolę zainwestować w kolorówkę. A moje stanowisko w sprawie podróbek już pewnie znacie...

Jak tam Wasz Dzień Kobiet? Książę na białym koniu dotarł z bukietem? :D

Albo tanio albo dobrze, a może i tanio i dobrze? KOBO Professional Mineral Series - podkład, puder i korektor

Od czasu ciąży, moja makijażowa ścieżka przeszła olbrzymią przemianę. Miałam to szczęście, że w ciąży moja cera wyglądała jak milion $ - na myśli o ciężkich podkładach czy mocnym makijażu aż mnie otrząsało. Na maksa zaprzyjaźniłam się wtedy z minerałam od Annabelle Minerals i zużyłam od tego czasu już kilka opakowań ich matującego podkładu. Jakiś czas temu dostałam jednak mineralną serię od KOBO Professional. Podkład w odcieniu 02 Gold, korektor 02 Bisquit i puder prasowany 02 Fair.  Przeleżały sobie nieco w zapasach bo jakoś nie mogłam się zabrać za próbę. Bałam się, że się mega zawiodę. Na początku grudnia ( stąd wybaczcie zdjęcia ) obfociłam je i stwierdziłam, że czas dać im szansę... Czy było warto?


Puder prasowany - opakowanie 

Zacznę od mojego zdecydowanego ulubieńca z tego zestawu. Puder prasowany pokochałam od pierwszego użycia choć nie jest to 100% naturalny minerał, ale o tym później. Porządna kasetka z lusterkiem mieści 7 gram produktu. Zaliczyła glebę co prawda tylko ze 3 razy ale nadal trzyma się świetnie.




Puder nie jest perfumowany, ale nie nalezy do słynnych bezzapachowych śmierdziuchów. Uwielbiam jego konsystencję - mięciutka, wręcz masełkowata. Niesłychanie jedwabista. Nałożony na cerę nadaje jej taki zdrowy, delikatny glow i cudownie ją wygładza. U mnie sprawdził się zarówno z minerałami jak i z klasycznym podkładem. Pędzel nabiera dokładnie tyle ile potrzebujemy, nie pyli się i nie kruszy.



Skład

Tak jak już wspominałam, skład wygląda następująco. Raczej nie nazwałabym go czysto mineralnym.

Mica, Ethylhexyl Hydroxystearate, Zinc Oxide, Kaolin, Octyldodecanol, Pentaerythirytyl Tetraisostearate, Magnesium Stearate, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin[+/- CI 77861 (Tin Oxide), CI 77891, CI 77491, CI 77499, CI 77492]

Czytałam, że niektórym robi ciasto, że nie działa, że nie matuje... Ja się z tym zupełnie nie zgadzam. Zresztą... gdzieś czytałam, że maska jajeczna Agafii przelewa się przez palce i jest fatalna... Przez lata jej nie kupowałam. Ostatnio jednak się skusiłam i ma idealną konsystencję i rewelacyjnie działa na moje włosy. Ot i beznadziejne, wizażowe opinie...

Minusy 

Jedynym minusem tego pudru jest jak dla mnie wydajność. Przez swoją miękką strukturę bardzo szybko zobaczyłam w nim dno... Z reguły inne prasowańce nie kończyły mi się tak szybko. 

Obecnie w promocji w Drogerii Natura kosztuje ok. 25 zł, a z kartą 17.50 zł i za to 17 zł polecam go z czystym sumieniem.

Podkład sypki 

Odcień Gold idealnie pasuje do mojej cery. Z Annabelle zawsze używam Golden Fair. Opakowanie jest porządne, nakrętka łatwo się zakręca. W środku mamy dozownik, po aplikacji możemy spokojnie zakręcić wieczko i nic się nie wysypuje. To wbrew pozorom nie takie oczywiste, mam fajny puder z Lorigine, ale opakowanie to istna porażka!


Konsystencja i aplikacja

Lekka, dość sucha, ale nie pylista. Łatwo daje się nałożyć i flat topem i pędzlem typu kabuki. Nawet na kremie z mocno wyczuwalnym filmem ładnie się rozprowadza i nie tworzy plam. Trwałość i wydajność również na plus. Choć Annabelle pozostaje moim faworytem to Kobo używam z przyjemnością. 


Skład

Tym razem mineralny choć Dimethylimidazolidinone Rice Starch nie koniecznie chciałabym widzieć w kosmetyku naturalnym, wolałabym prawdziwy Rice Starch, a nie produkt reakcji skrobii ryżowej z 3-dimethyl-4, 5-dihydroxy-2-imidazolidinone.

Mica, Titanium Dioxide, Zinc Oxide, Kaolin, Dimethylimidazolidinone Rice Starch,  [+/- CI 77491, CI 77492, CI 77499]

Obecnie w promocji kosztuje ok. 20 zł, a z kartą 15 zł za 7 g. 



Korektor mineralny

Jeśli chodzi o korektor to przyznaję bez bicia, nie jest to produkt, którego używam regularnie. Tak jak w przypadku podkładu, opakowanie jest świetne i nie mam mu nic do zarzucenia.

Konsystencja i aplikacja

Sypka i mocno sucha. Bardzo mocno kryje i pozwala ukryć nawet dość wyraźne plamy po trądziku. Koniecznie jednak trzeba nakładać na dobrze nawilżoną skórę. Suchej się nie przyczepi. Trwałość OK, ale bez szału. Pod oczy moim zdaniem nie koniecznie - lubi włazić w załamania i jest nieco za ciężki.

Skład 

Mica, Titanium Dioxide, Zinc Oxide, Kaolin, Silica Dimethyl Silylate, Dimethylimidazolidinone Rice Starch, [+/- CI 77491, CI 77492, CI 77499]

Cena w promocji 17,50 zł, z kartą 12 zł za 3 g.


Uważam, że to fajne produkty na rozpoczęcie swojej przygody z minerałami. Nie odstają jakościowo od droższych marek, a pozwalają poznać jak się z nimi pracuje. Nikogo do minerałów nie będę zmuszać czy namawiać bo nie każdy je lubi. Tak samo jak nie jestem naturalnym ortodoksem, bo sama natura to nie wszystko... Jeśli jednak kuszą Was minerały, a nie chcecie od razu ładować miliona monet to warto teraz skusić się szczególnie jeśli macie kartę Drogerii Natura.

A poniżej świeży look przy użyciu tych minerałków.

Używacie kosmetyków mineralnych? Macie swoich ulubieńców? Ja niedługo napiszę Wam o prawdziwej petardzie na P :D

Weekend z Natura Siberica w hotelu Głęboczek - kosmetyki Royal Caviar i The Northern Collection

Zima zrobiła mi w tym roku wybitnego psikusa. Niby patrząc na ostatnie lata sama nie wiem czego się spodziewałam, ale w grudniu naprodukowałam zdjęć w typowo zimowym klimacie, styczeń miałam nieco wyjęty z życia, a w lutym już nikt nie pamiętał, że zima w ogóle była... Mimo to mam kilka kosmetyków, o których bardzo chciałabym napisać. Korzystam więc z okazji, że dziś u mnie przez chwilę padał śnieg i czuję się rozgrzeszona publikując zdjęcia z reniferem :D A w roli głównej Natura Siberica - serum i krem Royal Caviar oraz maska i micel The Northern Collection ( Północny Detox ).


Dygresja - wygrana i weekend w hotelu Głęboczek

Jeśli śledzicie mojego Instagrama to pewnie wiecie, że w ubiegłym roku wygrałam konkurs na weekend w Hotelu Głęboczek z Natura Siberica. Hotel był mi znany już wcześniej bo moja firma sprzedawała tam tonery do drukarek :D
Poza cudownym czasem, który spędziłam razem z innymi laureatkami, ekipą Natura Siberica, moim mężem i córką, dostałam również niespodziankę w postaci kilku produktów. Jak widzicie tempo mam prawdziwej torpedy :D Markę Natura Siberica znam od dawna i bardzo się cieszę, że jest w tej chwili tak łatwo dostępna w Polsce. Moimi zdecydowanymi ulubieńcami stały się kosmetyki z linii Royal Caviar, które towarzyszyły mi w wieczornej pielęgnacji.


Rewitalizujące serum do twarzy Royal Caviar Natura Siberica

Zaraz po oczyszczaniu i tonizacji, to mój pierwszy krok w wieczornej pielęgnacji. Już na dzień dobry zaskoczyło mnie opakowanie. Po przekręceniu srebrnej części wyłania się aplikator. Panie Ameryka! :) 


Konsystencja i aplikacja

Serum ma lekką, w zasadzie wodnistą konsystencję o dość przyjemnym, nienachalnym zapachu. Jedna pompka wystarcza aby nałożyć produkt na całą twarz. Ekspresowo się wchłania do pełnego matu. Nie pozostawia tłustego filmu, a po wchłonięciu nie ma uczucia napięcia cery co często zdarza się przy tego typu formułach. Nie obawiajcie się czarnego koloru, po nałożeniu na twarz nic nie widać :)


Działanie

Serum nigdy nie stosowałam solo. Zawsze nakładałam je pod krem. Zauważyłam jednak, że stanowi świetną bazę pod dalszą pielęgnację. Nie tylko poprawia nawilżenie i wygładza twarz, ale sprawia, że zastosowany później krem dużo lepiej się wchłania. Skóra jest po nim bardziej sprężysta. Bardzo lubię produkty, które łączą w sobie różnocząsteczkowe kwasy hialuronowe - już po jednym użyciu widać, że cera jest nawodniona, a właśnie z nadmiernym przesuszeniem miewam zimą problemy.

Skład


Natura Siberica bazuje na naturalnych składnikach pozyskiwanych z upraw organicznych, a także na dziko zbieranych ziołach. Nie znajdziemy tu również żadnych syfiastych konserwantów, a jedynie takie, które są dopuszczone do stosowania w kosmetykach naturalnych.

Cena to ok. 80 zł za 30 ml, ale można wyniuchać taniej, a na stronie naturasibericapolska.pl macie 15% rabatu.

Liftingujący krem do twarzy Royal Caviar

Opakowanie identyczne jak w przypadku kremu. Bardzo wygodne i aplikujące dokładnie tyle kosmetyku ile potrzebujemy. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie aby używać go na dzień, ja jednak łącznie z serum wybrałam go do wieczornej pielęgnacji.


Konsystencja

Krem ma przyjemną, lekką ale jednocześnie aksamitną konsystencję. Świeży, delikatny zapach zbliżony do serum. Szybko się wchłania i pozostawia na cerze jedynie bardzo delikatny film. Podoba mi się to bo rano wstaję z promienną cerą, a nie z 3 centymetrami oleju...



Działanie

Jeszcze niedawno myślałam, że nie jestem szczególnie kompetentną osobą do pisania o efektach stosowania produktów przeciwzmarszczkowych. W sumie cała nasza pielęgnacja krąży wokół tego. Jedna zmarszczka tworzy się ok. 7 lat więc nasze codzienne nawilżanie wcale nie dotyczy jedynie aspektów wizualnych. W tym roku kończę 30 lat, a pierwszy rok z dzieckiem był dla mnie totalnym hardcorem i bardzo odbiło się to na stanie mojej cery. Do tego ubytek 16 kilogramów i od razu zauważyłam, że moja skóra zaczyna wyglądać jak balonik, z którego spuszczono powietrze. Brak jej było blasku, odpowiedniego napięcia, a i pierwsze zmarszczki mimiczne zaczęły ochoczo wyglądać z czoła... Nie powiem Wam, że krem był lekarstwem na wszystko bo po wakacjach podeszłam do pielęgnacji dość kompleksowo. Muszę jednak przyznać, że jako krem na noc robił świetną robotę. Nawilżał, wygładzał, ale przede wszystkim dawał odczuwalny efekt liftingu. Rano skóra robiła się taka hmmm... "wypełniona"? Miękka, rozświetlona i napięta. 


Skład


Cena za 50 ml to ok. 80 zł. Z rabatem warto.


Oczyszczająca czarna maska z z węglem aktywnym

Szał na kosmetyki węglowe jakoś mnie ominął. Fakt, że moja cera nie jest już tak totalnie przetłuszczająca się i problematyczna jak kiedyś. Mimo wszystko chyba każda firma wprowadziła do swojej oferty maski węglowe więc przez moje ręce przewinęło się kilka produktów tego typu. Czym wyróżnia się maska Północny Detox od Natura Siberica?


Konsystencja i aplikacja

Powiem szczerze, że ta maska mnie mocno zaskoczyła. Wszystkie węglowe, które miałam były oparte na glince i zastygały. Ta w swoim składzie glinki nie zawiera i dzięki temu nie zastyga, a jej specyficzna konsystencja sprawia, że czujemy się jakbyśmy rozprowadzały na twarzy jakąś gumo-szpachlę. Na szczęście ze zmyciem nie ma żadnego problemu. Fajna alternatywa dla osób, które za glinkami nie przepadają.

Działanie

Zazwyczaj maseczki oczyszczające przeplatam z nawilżającymi. Tu mamy takie 2 w 1. Maska faktycznieładnie oczyszcza cerę, rozjaśnia i wygładza. Skóra jest po niej przyjemnie napięta i sprężysta, ale również nawilżona. Mojej skórze i włosom bardzo służy olej lniany więc w sumie bardzo mnie to nie dziwi. 

Skład

99 % składników naturalnych z czego ponad 70% organicznych potwierdzonych eco certem. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać?

Cena maski to ok. 40 zł, warto polować na promocję.


Płyn micelarny z węglem aktywnym

Pierwsza trójka zapowiadała się fajnie no nie? A o tym kosmetyku nawet nie chce mi się pisać. Nie nie i jeszcze raz nie. Nie jako płyn micelarny!


Zarzuty?

- nie zmywa makijażu ( a poradzić sobie z tuszem i pudrem mineralnym to nie jest wielka sztuka )
- szczypie w oczy ( nie wiem jak u innych - mnie szczypie )
- kosztuje 6 dych! no jaja

Darujcie, ale po 2 użyciach nie mam na jego temat nic więcej do powiedzenia. No dawno nie byłam tak bardzo na nie... A szkoda bo kosmetyk naturalny z teoretycznie fajnym składem.

Zobacz też: Oczyszczający tonik Natura Sibericahttps://www.kaczkazpieklarodem.pl/2016/04/oczyszczajacy-tonik-do-twarzy-natura.html


Z serii Północny Detox mam jeszcze masło i mydło do demakijażu. Niedługo dam Wam znać jak się sprawdzają. Teraz jednak czaję się na linię Flora Siberica bo Tuva średnio mnie zachwyciła.


Znacie kosmetyki Natura Siberica? macie swoich faworytów? Czy może rosyjska pielęgnacja zupełnie do Was nie przemawia?

Całe ciało do skutku, czyli mój rok z depilacją laserową

Depilacja laserowa to było moje marzenie od kiedy tylko pierwszy raz o niej usłyszałam. Było to chyba w gimnazjum. My, temperamentne brunetki mamy swoje kompleksy... Ileż to lat męczarni z maszynkami, depilatorem, kremami... O ludzie, nie chce mi się tego nawet wspominać. Rok temu, gdzieś w okolicach Gwiazdki dostałam propozycję przetestowania zabiegów laserowych na dowolną partię ciała. Mail jak na złość trafił do spamu... Gdy w styczniu go przeczytałam aż podskoczyłam z radości choć nie wiedziałam czy propozycja jest aktualna. Do tego wszystkiego miałam 3 miesięcznego malucha, karmiłam piersią, a droga do Warszawy wyglądała jak pobojowisko. Rozważając za i przeciw, zdecydowałam się na pakiet całe ciało do skutku w salonie depilacja.pl. Po roku i 9 zabiegach mogę wreszcie ocenić efekty.


Dla kogo depilacja laserowa?

Nie będę się rozpisywać o wszelkich zaleceniach, niuansach i przeciwwskazaniach bo to wszystko możecie przeczytać  w FAQ na stronie depilacja.pl. Powiem tylko, że jeśli macie jasną cerę i ciemne włosy to efekt będzie torpeda. Przy blond włosach bądź ciemnej skórze raczej nie ma to większego sensu. Światło lasera najlepiej wyłapuje duży kontrast. Moja cera nie jest najjaśniejsza, ale mimo wszystko w kontraście z włosami efekty były natychmiastowe.


Gdzie i z jakiego sprzętu korzystałam?

Wybrałam salon depilacja.pl w Warszawie na Ursynowie w Beauty Clinic Beaty Loranc. Laser, z którego korzystałam to Light Sheer Desire - chyba najlepszy jaki jest aktualnie na rynku

Karmienie piersią a depilacja laserowa?

Wiele, ale to wiele z Was pytało mnie na Insta czy można. Nie jestem lekarzem i nie wypowiadam się jako ekspert. Najpierw u Hafiji przeczytałam, że zabiegi laserowe stosować można. Później byłam u dermatologa badać znamiona i zapytałam o to samo, powiedział, że on nie widzi przeciwwskazań, ale najlepiej po 3 miesiącu, gdy hormony już się w miarę ustabilizują. Zaznaczał również, że efekt może być gorszy, ale i tak postanowiłam zaryzykować.

Przygotowanie

W sumie nic wybitnego. Po prostu trzeba się ogolić. Najgorsza masakra to oczywiście golenie twarzy, ale idzie się przemóc w imię tej przyszłej gładkości. Przed zabiegiem najlepiej nie stosować żadnych balsamów, antyperspirantów czy innych kosmetyków. Jeśli chodzi o makijaż, to pani zawsze oczyszczała mi depilowane okolice, bo jakoś tak saute do stolicy... no nie mogłam :)

Czy to boli?

Depilowałam nogi, ręce, pachy, pełne bikini, wąsik, brodę i dół pleców. Czy o czymś zapomniałam? Aaaa duże palce u stóp :) Pierwsze 2-3 zabiegi nie były bolesne, najgorsze były dla mnie pachy. To takie uczucie jakby coś zassało Waszą skórę i uszczypnęło. Do wytrzymania. Schody zaczęły się przy 4 zabiegu - była już maksymalna moc lasera, a włosków jeszcze sporo, ale wtedy wjechały cold packi i naprawdę szło wytrzymać. Każdy ma jednak inny próg bólu i niestety nie da się tego do końca obiektywnie stwierdzić.

Co ile wypada zabieg?

Mniej więcej co 6 tygodni. I dobrze jest pilnować tego czasu ponieważ włos musi być w fazie wzrostu żeby światło lasera go zabiło. Zdarzyły mi się poślizgi, ale nie trwały więcej niż kilka dni co oczywiście jest jak najbardziej dopuszczalne.

Ile owłosienia można usunąć?

To nie jest tak, że laser usuwa 100% włosków. Jest to przedział 70-95% i wszystko zależy od indywidualnych predyspozycji. Nie jest również powiedziane, że w przyszłości w skutek zmian hormonalnych nie wytworzą się nowe mieszki włosowe, a co za tym idzie nowe włoski. Warto po jakimś czasie zrobić zabieg przypominający, co mam w planach po ewentualnym drugim bobasie ( którego w świetle wyników, które wczoraj odebrałam, wcale nie powinnam planować, ale o tym innym razem ).


Przez większość zabiegów towarzyszyła mi cudowna pani Kasia, w której jestem po uszy zakochana. Tak sympatyczna i przemiła pani kosmetolog, z którą rozmowa tak mi się kleiła, że 1,5 godzinny zabieg mijał w mgnieniu oka. Jako matka spragniona kontaktu z ludźmi wręcz zagadywałam ją na śmierć :D Depilacja pełnego bikini to prawie jak wizyta u ginekologa, ale naprawdę czułam się mega komfortowo. Ba! Na ostatni zabieg dojechałam ledwo żywa z jakimś koszmarnym zatruciem - dostałam miętę i kupę wsparcia. Postuluję o premię uznaniową :)


U mnie pakiet na całe ciało trwał ok. 1,5 h. Pani Kasia korzystała z dwóch głowic - dużej do większych partii ciała i małej, od razu z efektem chłodzącym do głębokiego bikini, wąsika, czy okolic wkoło mojej paskudnej blizny po CC, która dziś kończy 1,5 roku, a nadal jest paskudna.



Po zabiegu

Warto dbać o odpowiednie nawilżenie skóry, zarówno przed jak i po zabiegu. W moim przypadku nie było zaczerwienienia, strupków czy innych podrażnień, ale trzeba się z tym liczyć i to jest jak najbardziej dopuszczalny efekt. Ponadto to nie jest tak, że nagle włosy przestają Wam rosnąć. One rosną dalej i... wypadają. Więc chodzimy sobie z takimi śmiesznymi łatami - placek włosów, placek goły, placek włosów, placek goły itd. :D


Wisienka na torcie czyli efekty depilacji laserowej

Jak już wspominałam, roczny pakiet na całe ciało do skutku to 9 zabiegów. Najbardziej spektakularny efekt był u mnie po pierwszym zabiegu. Nie chcę przesadzić, ale wydaje mi się, że nie było połowy włosów! I w zasadzie podobno tak jest, że pierwsze 3 zabiegi zabijają największą ilość czarnych upierdliwców. Potem dobija się resztę. Są osoby, które już po 6 zabiegach będą miały luz. U mnie najlepszy efekt jest na bikini czyli tam, gdzie włosy były najciemniejsze.Łydki też są gładziutkie. Na udach gdzieniegdzie pozostały pojedyncze włoski podobnie jak pod pachami. No i kolana - na kolanach też zostało kilka. Najsłabiej wypadły ręce, ale tutaj włoski są dużo jaśniejsze, a dodatkowo odpadł mi jeden zabieg bo niestety raz przysmażyło mnie słońce. Wąsik i broda długo były oporne, ale teraz prawie miesiąc po ostatnim zabiegu, poza jasnym meszkiem nic mi nie odrasta więc jestem dobrej myśli. W moim przypadku zapowiadało się na jeszcze lepszy efekt, ale z racji na laktację i nieuporządkowane choroby, średni efekt oceniłabym na ok. 85% z czego - bikini i łydki ponad 95%, duże paluchy 100%, twarz 90%, uda 85 %, pachy 80 % i ręce 80%. 

Czy jestem zadowolona?

Chyba nie mam słów, którymi można by to określić. Na pierwszym zabiegu powiedziałam pani Kasi, że już połowa mniej będzie mnie cieszyła. Teraz jestem przeszczęśliwa! Nigdy nie miałam takiego komfortu. Te pojedyncze włoski, które zostały absolutnie nie rzucają się w oczy. Nareszcie mogę w zasadzie w dowolnej chwili założyć krótkie spodenki, nie przygotowując się do tego specjalnie dzień wcześniej. Bez podrażnień! Bez wrośniętych włosków! Bez krostek! Każdemu zwierzakowi polecam w 100% tym bardziej, że depilacja.pl ma mnóstwo fajnych pakietów, w rewelacyjnych cenach. No i wreszcie w tym roku będę mogła trochę się opalić, bo cały zeszły rok spf50 - wyobraźcie sobie 10 kilometrów w pełnym słońcu wkoło zalewu i dosmarowywanie się w trakcie, żeby nic a nic się nie opalić. Wszyscy patrzyli na mnie jak na wariata, ale było warto!

Jaki jest Wasz stosunek do depilacji laserowej? Ciekawi Was czy to zupełnie nie Wasza bajka?
Viewing all 317 articles
Browse latest View live